Trochę lat, a właściwie 37, zajęło mi zrozumienie, że nie chodzi o to, żeby umrzeć szczęśliwym, ale o to, żeby żyć szczęściem, radością i wdzięcznością.
Tu i teraz!
I tak sobie siedzę i myślę, co to tak naprawdę dla mnie oznacza?
Jest kilka rzeczy, które ostatnio się zmieniają:
Pozwoliłam sobie spełnić marzenie o blogu.
Rozwijam konto na Instagramie, na którym przełamałam lęki i pokazałam twarz.
Buduję równowagę w moim życiu (z pracoholika, do pracownika z zadbaną rodziną, ale o tym wspomnę w odrębnym poście).
Zapomniałam o mojej przewlekłej chorobie, która przestała definiować moje życie (ale o tym też napiszę później).
Doceniam każdy promień słońca. Każde rodzinne popołudnie. Każdego człowieka, którego spotykam na mojej drodze. Te wszystkie małe momenty, z których składa się codzienność.
A co najważniejsze?
Doceniam swoją odwagę do tej zmiany.
A to już krok największy, bo z pewnością siebie i uznaniem swoich decyzji, zawsze u mnie było krucho.
Przyszedł ten czas, kiedy wstaję rano z ogromną radością, piję pierwszą kawę i piszę.
Na razie palce niosą mnie same.
A ja dbam o zawartość tego, co opisuję.
Właśnie dzięki procesowi, który trwa, dostrzegam to wszystko, co jest naprawdę ważne i co chcę tu zostawić. Pomysły tworzą się same – w pięknej codzienności.
